środa, 28 września 2011

Szczypta romantyzmu

Nie żałujecie czasem, że już nie pisze się listów? Takich prawdziwych na kartce papieru, przynoszonych przez listonosza. Teraz ten ostatni to tylko rachunki i reklamy roznosi… Ja  chciałabym, od czasu do czasu, dostać list. Najlepiej od ukochanej osoby, w pięknej papeterii (swoją drogą ciekawe czy papeterię można jeszcze kupić w sklepie papierniczym?). Niestety mogę liczyć  tylko na maile. To i tak nie jest najgorzej. Szkoda tylko, że na początku miłości maile były romantyczne, zabawne, a po  kilkunastu latach przypominają listę zakupów lub spraw do załatwienia. Może uda się to zmienić. Dla zdopingowania swojej drugiej połówki zrobiłam skrzyneczkę na listy.



Jeśli doping nic nie wskóra, włożę do niej biżuterię, którą kupię sobie na pocieszenie.

piątek, 16 września 2011

Dzień z życia mamy

6.00 rano – mąż mnie budzi. Jest naprawdę wspaniały, bo w kuchni czeka już śniadanie i kawka. I tak niechętnie wstaję (nigdy nie byłam rannym ptaszkiem).  Po śniadaniu nerwowe szykowanie dzieci do szkoły, dziś muszę sama zaprowadzić najmłodszą winorośl na 8.00. Po powrocie dokańczam zimną kawę i biorę się za porządki. Pranie, prasowanie, zmywarka, odkurzanie. Ojej! Już prawie 11-ta, muszę lecieć po syna do szkoły. Ma skrócone lekcje, więc nie zdążyłam pojechać na zakupy, będę musiała wziąć go ze sobą. Zakupy przeciągną się o półgodziny, bo będzie chciał obejrzeć zabawki, książki, wybrać słodycze itp. Trudno, zrezygnuję z popołudniowej kawy L.  Z zakupów wracamy o 13.15, jest późno, więc od razu zabieram się do robienia obiadu. Jednocześnie pomagam średniemu synowi w lekcjach. Tortilla nie zajmuje mi dużo czasu. Wszystkim smakowała. Poprosili o dokładkę, znów muszę odgrzewać placki, mięso i nakładać każdemu z osobna. Jest 14.30 mam jeszcze godzinę do wyjazdu na trening syna (zajęcia  odbywają się w centrum, a my mieszkamy za miastem, więc muszę go odwozić i przywozić), może zdążę wypić kawę i polakierować stołek, który akurat robię. Wchodzę na piętro i słyszę, że córka mnie woła. Prosi, abym przeczytała wypracowanie, które napisała. Czytam. Jest naprawdę dobre! Chwalę i idę na górę. Zostawiona tam kawa wystygła, schodzę na dół, aby ją podgrzać w mikrofalówce. Domofon, syn z podwórka prosi, abym mu rzuciła mu picie. Rzucam. Wracam na górę, zostało półgodziny. Szybka kawa i lakierowanie. Już siedzimy w samochodzie, droga zajmuje 30 minut, w tym czasie piszemy wypracowanie z j. polskiego. Dziś czwartek, syn ma trzy godziny treningu, odbierze go mąż. Nie muszę na niego czekać, córka dziś nie ma tańców, więc mogę jechać od razu do domu. Fajnie, będę przed 17-tą, nie jak zazwyczaj o 20-tej, więc zdążę coś jeszcze zrobić.  Jak pech to pech, na moście był wypadek. Droga zamiast pół godziny zajmuje mi 60 minut. W międzyczasie zadzwoniła córka, że w domu nie ma cukru. Kurde, tak to jest jak robię zakupy z dzieckiem. Zajeżdżam do sklepu. Dotarłam wreszcie do domu. Jest 18.00. Co tu zrobić z wolnym czasem. Może zmienię wodę w akwarium. Miałam zrobić to wczoraj, ale byłam na zebraniu w szkole. Albo wyjmę maszynę i poskracam spodnie. Decyzja zajmuje mi chwilę. Zmieniam wodę, bo ryby pływają przy powierzchni, pewnie nie mają czym oddychać. Jestem już zmęczona, więc operacja zajmuje mi godzinę. Potem robię kolację i wreszcie siadam, jem i rozmawiam z dziećmi. O 21-szej trzydzieści dzieci są już w swoich pokojach. Siedzimy z mężem i opowiadamy jak minął nam dzień. Mówię, że nie miałam chwili relaksu i trudno jest mi się zorganizować. Zastanawiam się jak radzą sobie mamy, które pracują zawodowo. Przypominam sobie jak to było, kiedy jeździłam do pracy. Wstawałam o 6.00, odstawiałam dzieci do szkoły i przedszkola. Do domu wracałam o 18.00. Dzieci były już w domu, przyprowadzone przez tatę. Jak sobie radziły przez cały dzień? Lekcje odrabiały same (na świetlicy), obiad jadły w szkole i przedszkolu, na zajęcia pozalekcyjne chodziły same, do szkoły. Wieczorem siadaliśmy do obiadokolacji (przygotowanej najczęściej w weekend i zamrożonej).  Zajęcia domowe podzieliliśmy między siebie (nawet dzieci pomagały). Sprzątaliśmy tylko w soboty, w tygodniu i tak nie miał kto bałaganić. Nie mieliśmy też rybek, przeróbkami krawieckimi zajmował się krawiec lub moja mama. Nie dekupażowałam. Kawę piłam w pracy, przy komputerze. No cóż jak mówi stare, chińskie (chyba) przysłowie: „masz mało czasu, wieź sobie dodatkowe zajęcie”.
Piszę to wszystko, żeby się usprawiedliwić, dlaczego nie zrobiłam jeszcze stołka, o którym wspominałam w poprzednim wpisie. Sami widzicie, jestem mało zorganizowana. Coś tam jednak zrobiłam. Jeszcze zostało mi położenie kilku warstw lakieru i skręcenie całości. Uchylę rąbka tajemnicy i wstawię zdjęcie częściowo zrobionego mebelka.


Pozdrawiam wszystkie mamy, te pracujące zawodowo i te pracujące w domu, a najserdeczniej te pracujące i w domu i zawodowo, które nie mają oparcia w swojej drugiej połówce. Nie mam pojęcia jak sobie radzicie?!

sobota, 10 września 2011

Kuchenne upiększanie

Upiększanie mieszkania zaczęłam od kuchni. To pomieszczenie nie do końca jest moje... To znaczy, że jak kupiliśmy mieszkanie było już wyposażone. Poprzedni właściciele urządzili je zgodnie z ówczesnym trendem łączenia stylów. W rezultacie odziedziczyłam klasyczne meble połączone z jaskrawymi, czerwonymi kafelkami. Długo nie mogłam pogodzić się z takim stanem rzeczy, niestety na remont nie było mnie stać, a pomalować kafelków nie chciałam, bo taki zabieg kojarzy mi się z PRL-em. Tak więc kuchnia została, a ja pomału się do niej przyzwyczaiłam.  Niemiej jednak bardzo trudno dobrać jest do niej dodatki. Po długich przymiarkach, co i jak przyozdobić zdecydowałam się na spójność kolorystyczną (mniej- więcej) .Oto co udało mi się zrobić:


Puszka do kawy powstała ze zwykłej puszki z kawą rozpuszczalną.



Butelka na oliwę z opakowania od sosu słodko-kwaśnego. Zrobiłam jej "okienko", w którym widać spękania oraz ten sam motyw, ale przyklejony na tylnej ścianie. Z czasem będzie też widoczna oliwa rozmarynowa.


Podstawka pod garnek z deski do krojenia.


Druga strona podstawki, bardziej imprezowa:


Jeszcze mi dużo zostało do zrobienia, w następnej kolejności wymienię podnóżek na stołek. Jak tylko skończę kuchnię to zamieszczę zdjęcie całości.


środa, 7 września 2011

Biały domek


Obiecałam, że coś o nim napiszę. Niestety sprawy szkolne pochłaniają mi dużo czasu i energii. Czasami załamuje mnie nasze szkolnictwo. Oto przykład: Nauczycielka języka polskiego, klasy drugiej gimnazjum dyktując lektury na bieżący rok szkolny, zatrzymała się przy Molierze. Po krótkim namyśle mówi: „nie podam wam jego imienia, bo w tej chwili nie mogę sobie przypomnieć jak ono brzmi”.  Zastanawiam się jakim cudem klasa przerobi tę lekturę skoro nauczyciel nie wie, że Molier (Moliere) to pseudonim i raczej nie podaje się przy nim prawdziwego imienia, które i tak niewiele osób zna. Dla ciekawych nazywał się Jean Baptiste Poquelin (przypomniałam sobie za pomocą Wikipedii J).
Wracając do białego domku. Tak to już jest, że każdy z nas ma jakieś marzenie. Ja bardzo, bardzo chciałabym mieć dom na wsi. Nieduży, biały z czerwonym lub ceglastym dachem, ogrodem, psem i kotem (na którego jestem uczulona i nie mogę mieć go w mieszkaniu).  Marzenie to jest tak silne, że mogłabym jeszcze długo tu pisać jak chatka będzie wyglądała, jak ją umebluję, jaki będzie obrus na stole i obrazek nad kominkiem… Właśnie dlatego jak zobaczyłam drewniany domek w sklepie to nie mogłam się oprzeć zakupowi. Długo nie miałam odpowiedniej serwetki, aby domek „umeblować”. Odpowiedni materiał podarowała mi opisywana już, goszcząca mnie osóbka, za co serdecznie dziękuję.  Na serwetce zabrakło tylko małych ubrań, które mogłabym „powiesić” na wieszaczkach.
Teraz domek ten stał się niejako talizmanem, który będzie mi przypominał o moich marzeniach. Tymczasem postanowiłam upiększyć moje teraźniejsze mieszkanie pracami moimi i moich dzieci (mąż nie ma zdolności plastycznych, choć ma inne zaletyJ). 
Zaczęłam od wizytówki na drzwi wejściowe.


Ceramiczne początki

 Aż trudno uwierzyć, że mija właśnie pół roku odkąd zapisałam się na warsztaty ceramiki. To jest coś o czym zawsze marzyłam, ale nigdy nie b...